Mam na imię Lucy - Elisabeth Strout

Nie znałam autorki, dopóki kolega nie powiedział mi o serialu "Olive Kitteridge" na podstawie jej książki. Serial obejrzałam, książki nie miałam okazji przeczytać, ale od tego samego kolegi słyszałam, że jest świetna.

"Mam na imię Lucy" kupiłam trochę impulsywnie. Była wyprzedaż w jednej z internetowych księgarni, więc skusiłam się na powieść, o której było głośno. Nie czytałam wcześniej szczegółów na temat książki, więc moje zdziwienie było spore gdy dostałam cieniutką (raptem około 200 stron) książeczkę w twardej okładce.

Autorka rozwija historię Lucy kawałek po kawałku. Poznajemy ją gdy leży w szpitalu z dziwnymi powikłaniami w postaci gorączki po wycięciu wyrostka. Jej mąż ze względu na swoją niechęć do szpitali odwiedza ją niezwykle rzadko, tak samo jej córki. Lucy jest sama i nieszczęśliwa. Pewnego dnia budzi się i widzi swoją mamę, siedzącą obok na krześle. To pierwsze od lat spotkanie matki i córki. Rodzicielka spędza z Lucy parę dni, nie odchodząc z jej pokoju i śpiąc na krześle. 
Z ich rozmów poznajemy historię rodziny i sąsiadów. Dowiadujemy się więcej o bohaterce, ale nie wszystkiego. Wiele pozostaje w sferze domysłów i niedomówień. 

Historia którą przedstawia autorka nie jest jednoznaczna, wymaga skupienia i powolnego odkrywania jej kolejnych kawałków, które trzeba wydobyć z retrospekcji i futurospekcji, które mieszają się z teraźniejszością jak w kalejdoskopie. Główną siłą tej powieści nie jest przedstawiona akcja, a emocje i obraz więzy między Lucy, jej matką i innymi bohaterami.

Styl i język Pani Strout są nienaganne. Czyta się bardzo dobrze, smakując kolejne zdania.
Powieść jest bardziej rozbudowanym opowiadaniem, niż klasycznym przykładem gatunku. Momentami przypominała mi utwory Alice Munro.

Warto 3/5

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Literatura erotyczna - Raczej post 18+ ;)

Rick Yancey - Piąta Fala "Bezkresne morze"

Elias Canetti - Auto da Fe